środa, 1 października 2014

Elementary - jeszcze o tym nie rozmawialiśmy

Wieść niesie, że do premiery trzeciego sezonu "Elementary" CBS bliżej już niż dalej i nie jestem całkiem pewna, ale wydaje mi się, że to okazja odpowiednia, żeby podzielić się wrażeniami z poprzednich dwóch. Widzicie, chodzi w końcu o kolejnego Sherlocka Holmesa, tym razem działającego w Ameryce (Sherlock sam w Nowym Jorku, czy coś) i tym razem wywołującego jakieś takie dziwne reakcje w ludziach...
Ale po kolei.
O Sherlocku już było. Filmy, seriale, powieści, to się po prostu dzieje, ta postać żyje ludziom w głowach, jest przetwarzana, wykorzystywana, jest inspiracją albo bazą, zależnie od tego, co kto potrzebuje. Niektóre efekty końcowe dają trochę radości na jakiś czas, inne wywołują zachwyt i tłumny fanowski pisk, a jeszcze inne...
Yup.
Kiedy trafiam na jeden taki obrazek, przechodzę obojętnie.
Z każdym kolejnym moje zaintrygowanie rosło w siłę, a pytanie "dlaczego go nie lubią?" uwierało coraz bardziej, aż któregoś wieczoru siadłam i obejrzałam.
Wrażenia z pierwszego odcinka? No więc wyobraźnie sobie, że nie oglądałam go sama i mniej więcej po parunastu minutach usłyszałam obok chrapanie - taki to był odcinek. Nie wiem, czy się wtedy zawzięłam, czy co, ale obejrzałam też kilka następnych. (Od tego momentu mogą się zdarzyć drobne spoilery; te większe będę zaznaczać).
Koncepcja jest taka - Sherlock Holmes przenosi się do Ameryki w skutek jakichś wypadków w Londynie, a dlatego, że ćpa, ojciec zatrudnia panią Joan Watson jako strażniczkę jego trzeźwości. Zamieszkują razem i tak sobie żyją między morderstwami a spotkaniami grupy wsparcia. Plus oczywiście Sherlock jest konsultantem tamtejszej policji. I niby jest to serial o Holmesie i Watsonie, ale zachęcam do nieprzywiązywania się do tej myśli. To dużo ułatwia.
Nie chcę zgrywać kogoś, kto ma jakiekolwiek pojęcie o telewizji, ale "Elementary" wydaje mi się bardzo amerykańską produkcją, dopasowaną do jakiegoś modelu, w którym musi być odpowiednia ilość trupów, narkotyków i seksu. Jeśli wydawało Wam się, że Sherlock raczej nie czuje potrzeby kontaktów seksualnych, no to trafiliście na złego Sherlocka, bo ten wyprasza co parę odcinków tłumy prostytutek z mieszkania (a jego tłumaczenia są nieprzekonujące). Tak samo zresztą to, że jest ćpunem - jakby to naprawdę była najważniejsza cecha tego bohatera, toczy się wokół tego tak dużo fabuły, że aż można zapomnieć, że ogląda się serial o detektywie. Nie będziemy rozmawiać o płci Watson, bo to nieciekawe i jeśli twórcy mieli taką koncepcję na tą postać, to zmiana płci tak naprawdę zmienia niewiele, równie dobrze to mógł być facet. Różne nawiązania do pierwowzoru pojawiają się, ale są łopatologiczne i wetknięte w zupełnie niepasujące miejsca. Poza tym przez większość pierwszego sezonu to zwykły procedural.
Tyle, że jak już przywykłam do myśli, że nazwisko głównego bohatera jest dość przypadkowe, a od pani Watson przestałam wymagać bycia, no, Watsonem, to muszę przyznać, że produkcja ma swój klimat i bawiłam się całkiem nieźle. Chyba głównie z powodu rozwijającej się relacji między głównymi bohaterami, tak innej od tego, czego można się spodziewać, przechodzącej przez różne etapy od "możesz ze mną mieszkać, ale pracuję sam" po "znam cykl twojego snu, już się wyspałaś, masz, tu ubrania, ubieraj się, mamy robotę" (swoją drogą pomysł, żeby Sherlock wiedział dokładnie, ile czasu trwają fazy snu Watson, jest absolutnie genialny). Akurat na tym polu widać, że ktoś miał jakiś spójny pomysł od początku - i to jest mocny punkt całości. Dzięki temu dostaliśmy urocze sceny w kuchni, do której Sherlock wbiega uzupełnić zapas płatków z mlekiem albo upiec kolejną partię English Muffins (o ile dobrze pamiętam), podczas gdy Joan parzy sobie herbatkę. Mamy też żółwia Clyde'a, który jest fajny i bywa fajnie wykorzystywany, chociażby jako model karetki.

Niestety minusem są same sprawy do rozwiązania. Mówię "sprawy", bo zagadki to trochę na wyrost. Prywatni klienci właściwie nie wpadają, więc Sherlock pojawia się niemal na każde zawołanie nowojorskiej policji, a przestępstwa, z jakimi muszą się zmagać, nie są szczególnie ciekawe. Właściwie Holmes ma okazję popisać się geniuszem dopiero pod koniec drugiego sezonu. Inna sprawa, że policja nawet nie próbuje mu robić konkurencji, błąkają się jak dzieci we mgle i nie podejmują absolutnie żadnej sensownej akcji, dopóki się im nie pokaże palcem, co mają zrobić. Tak więc nie, nie ma zagadek ani tajemniczych, nierozwiązywalnych zbrodni, są za to dość pospolite przestępstwa, których Sherlock Holmes normalnie nie tknąłby nawet kijem, bo szkoda by mu było energii na coś tak nieciekawego. A niektóre są tak durne, że aż nawet oglądałam po kilka razy, żeby się upewnić, że dobrze zrozumiałam (minimalny spoiler, jesteśmy w jakimś pomieszczeniu do przechowywania i badania zwłok, na stole leżą rzeczone zwłoki, a obok stołu na podłodze martwy człowiek, ubrany, ale za to z zakrwawioną raną po ugryzieniu na szyi - wampiry? psychopaci? - a gdzie tam!, po prostu ten gość stanął na stole nad ciałem, potknął się, upadł tak, że szczęki się na nim zacisnęły, tadam!; po co tam wlazł? żarówkę zmieniał? cholera go wie).  

 

EDIT: Zmorzył mnie sen, ciąg dalszy jutro ;).

wtorek, 30 września 2014

Post-zapowiedź na przeczekanie

Jutro tu będzie post o "Elementary". Dzisiaj go nie będzie, będzie za to ładna melodia, o taka:
Pozdrawiamy Was z kundlem i biegniemy na spacer. Do jutra! :)

niedziela, 31 sierpnia 2014

Lody arbuzowe z chmurką i mnóstwo literek w dziwnym Fanbooku

Miałam mnóstwo tematów do spisania. Mogłabym napisać Wam na początek, że jeśli nie byliście na "Strażnikach Galaktyki", to ja się Wam dziwię, bo dawno żaden film mnie tak nie ucieszył jak ten (widziałam go na nocnym maratonie filmowym i najbardziej rozsądną decyzją następnego dnia po przespaniu mniej więcej trzech godzin wydało mi się pobiegnięcie do najbliższego kina na kolejny seans), ale tego nie zrobię, bo to by było złośliwe :). Obejrzałam też kilka innych filmów, o których mogłabym chcieć napisać i nawet chciałam, ale jest coś takiego, że jeśli nie spiszesz swoich myśli szybko, to po paru dniach szalejący huragan niespójnych wrażeń dochodzi do stanu takiej homeostazy, że już właściwie nie ma czym się dzielić, bo wszystko samo się poukładało, bez wymiany poglądów. 
I ej, też jesteście tak trochę przerażeni wizją ekranizacji "Wiedźmina"? 
W sierpniu udało mi się zrobić trochę różnych rzeczy - trochę pływałam, trochę chodziłam, upiekłam kilka chlebów (w tym jeden przed chwilą), ugotowałam dżem z jeżyn, spaliłam mikser - wiecie, lato jak lato. A będąc jeszcze na wakacjach, przeczytałam u Pani od Kotów o sorbecie arbuzowym i niemal od razu po powrocie pognałam kupić foremki do lodów na patyku, bo poczułam, że potrzebuję lodów arbuzowych jak niczego innego na świecie, co jest dość zabawne, bo nigdy wcześniej ich nie jadłam. Jadąc do domu z nowym nabytkiem zastanawiałam się, czy nie dodać mięty, a może kropki z czekolady, albo warstwowe z pomarańczą, albo bananowo-kakaowe, albo kawowe, albo, wiem!, czekoladowe z miętą!, i zanim dotarłam do kuchni, miałam koncepcji więcej niż foremek. Ostatecznie skończyło się na odsączeniu arbuza z soku - to już kiedyś robiłam metodą "pokrój na małe kawałki, wybierz mechanicznie pestki i wrzuć w blender", i to była chyba lepsza metoda niż "zmiażdż widelcem", bo - jak się okazało - widelec nie jest mistrzem w miażdżeniu arbuza i szło mi dość mozolnie, a oddzielające się pestki wcale nie pomagały. Do tego trochę się bałam, że jak już teraz w połowie roboty spróbuję to potraktować blenderem, to przy okazji pestki też posiekam i będę miała problem, żeby je potem wyrzucić, ale ostatecznie po dłuższym czasie odcedziłam sok, zamroziłam i dostałam to:
Piękne, różowiutke, proste, bez udziwnień. W zamrażarce drobinki miąższu oddzieliły się od, no, od wody, jakby nie było, i potworzyły takie chmurki, plamki słodszego - wydało mi się to strasznie urokliwe i nawet jeśli lody w smaku były dość przeciętne, to nadrabiają walorami estetycznymi. 
Foremki są w użyciu, lubię je za to, że mogę wlać sok z czegokolwiek i na tym kończy się moja robota z lodami. 

Wyjeżdżając z kolei na wakacje (niespodziewana zmiana wątku), urządziłam sobie przebieżkę po stoiskach z czasopismami, gdyż jak powszechnie wiadomo - zawsze lepiej mieć więcej literek niż mniej literek (no i co z tego, że miałam już przygotowane około cztery tysiące stron tekstu; jakbyście byli ciekawi - przeczytałam jakieś czterdzieści, co jest jawnym dowodem na to, że wakacje były udane). I tak oto wpadłam na Fanbook, gazetkę, o której przez jakiś czas było głośno w okolicach blogosfery książkowej, a że wcześniej nie wpadło mi do głowy, żeby się właściwie tym zainteresować, pomyślałam - biorę. Wszak strata dwóch złotych nie boli. 
Moje nastawienie było raczej dość neutralne, nawet w kierunku optymizmu, w końcu trzymam gazetę o książkach. Po paru stronach byłam odrobinę niepewna tego, co myśleć, a na końcu... 
Ale po kolei. Numer 3, czerwiec-lipiec. Zaczęło się od działu "Nie wolno przegapić!", który pominęłam, bo zawiera telegraficzny skrót tego, co się pojawia na rynkach wydawniczych (i jak mi ktoś mówi "nie wolno przegapić", to włącza mi się tryb "a chcesz się założyć?") - gdzieś mignął mi Pratchett i jego "Para w ruch" z maja. To jeszcze o niczym nie świadczy, bardzo często pomijam początki czasopism, właśnie ze względu na nagromadzenie informacji z różnych dziedzin. Nieciekawe, idziemy dalej. Wywiady przejrzałam, dwa nawet z zainteresowaniem (z Jackiem Piekarą i Marzeną Filipczak), w tym jeden z nieznaną mi personą (ten drugi), troszkę zdurniałam, widząc hasło "Jesteśmy otwarte na miłość" jako tytuł wywiadu z Katarzyną Grocholą, bo - no wiecie, zaleciało mi pisemkami dla kobiet, zresztą cały ten wywiad wydał mi się pozbawiony sensu, ale to swoją drogą. Ale tu nadal nie ma niczego ciekawego, a ja nie czuję się uprawniona do oceniania wartości wywiadów, bo się na tym nie znam absolutnie, więc jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że nie są szczególnie wysokich lotów, ale nikt się takich tu chyba nie spodziewa, więc... 
Tak naprawdę profil pisemka wyłonił się dopiero po "przeczytaniu" rankingu wakacyjnych lektur. 85 książek poleconych. Na podstawie czego? Ano tylko i wyłącznie daty wydania i tego, żeby się nadawała na wakacje (czy tylko mi się zawsze wydawało, że na wakacje nadaje się absolutnie każda książka, jaką ma się ochotę przeczytać?). Polecają blogerzy, konkretnie 150 blogerów. Przysyłają swoje propozycje, redakcja je publikuje. Wszystkie. Co do jednego. Serio, 60 książek otrzymało po jednym głosie i wszystkie one widnieją w gazecie. Siedem stron miniaturek okładek. Jakieś może uzasadnienie chociaż, dwa zdania o pozycji, o czym jest, dlaczego warto przeczytać? Pff, a po co to komu? To tak, jakbyście wyszli na ulicę, spytali pierwszą napotkaną osobę, czy czyta książki i jeśli czyta, to czy mogłaby polecić jakąś. Bez wnikania w gust, upodobania, przyzwyczajenia, czy co tam jeszcze. Albo weszli z zamkniętymi oczami do księgarni na dział Top 10 i wybrali na chybił trafił. Totalnie bez sensu. Ale skoro blogerzy polecają...! 
W ogóle zdaje się, że redakcja bardzo serio traktuje blogerów książkowych. 
Inną kwestią są felietony i luźne pisanie okołoksiążkowe. Mówię o "Jak nie zabierać książek na wakacje" Lubomira Bakera. Szczerze, nawet fajnie by się to czytało, gdyby skończyło się na wspominaniu spontanicznych zakupów w antykwariacie tuż przed dłuższą wycieczką. Gdy próbuje przejść płynnie w poradnik, nawet żartobliwy, robi się odrobinę żenująco. Nie wiem, czy wiedziałyście, ale jeśli jesteście dziewczętami i czytacie na plaży o Bridget Jones, to żaden pan na Was nie zwróci uwagi. W tym celu tylko Kinga albo Cooka. I nie ma, że boli. Panowie, tu z kolei nie sięgamy po harlequiny, bo za mało męskie, ale już książki o Bridget Jones jak najbardziej, a King musi poczekać na lepsze czasy, kiedy można będzie czytać to, na co się ma ochotę. Poważnie mówię. Tabelka obrazująca ilość książek, jaką należy zabrać w zależności od stanu cywilnego i planu na wakacje, niezwykle pomocna. Nie wiem, jak sobie bez niej radziłam całymi latami. (Wyczuliście sarkazm?) 
Kolejną zabawną rzeczą są takie króciutkie wymiany zdań (bo wywiad to za duże słowo) z różnymi ludźmi, cztery pytania i do domu, albo quizy, do których nawet bym nic nie miała, gdyby nie były tak brzydko zaprojektowane. 
I dziwi mnie dział "Młodzi recenzują". No bo tak, pierwsza myśl - niby fajnie poznać spojrzenie młodych na konkretne książki, jeśli się je czytało, w ogóle fajnie poznać spojrzenie innych, niezależnie od wieku. Ale z drugiej strony... Powiedzmy, że moim zdaniem nie są to najlepsze recenzje. Chyba byłoby mi przykro, gdyby ktoś mi streścił książkę, którą mogę chcieć przeczytać. Nie wiem. Jakoś nie jestem przekonana co do sensu istnienie tej rubryki. 
Żeby pozytywnie zakończyć, muszę powiedzieć, że pomysł z prezentowaniem książek o danej tematyce mi się podoba (tym razem o podróżach w przestrzeni i czasie i poradniki dotyczące pisania).
I tak sobie czytałam tę gazetkę na tych wakacjach, oglądałam sobie obrazki, przerzucałam bezmyślnie kartki i nachodzi mnie jeden wniosek, że chyba nikt nie zdecydował, jak właściwie to ma wyglądać. Spodziewałam się luźnego podejścia do tematu literatury, a dostałam... około wszystko. Od wywiadów z pisarzami i przedstawicielami wydawnictw, przez niezabawne felietony i nic nie wnoszące artykuliki próbujące brzmieć jakby poruszały ważny i kontrowersyjny temat (mam na myśli ten o "męskiej literaturze"), po okładki sześćdziesięciu przypadkowo wybranych książek. Trochę taka treść rzekoma. Niby literki, a nic z tego nie wynika. 
I czasem odczuwałam dyskomfort związany z poczuciem, że autorzy tekstów mają mnie za osobę o szczątkowej inteligencji, a na dodatek robią wszystko, żeby podkreślić podział na tych fajnych-czytających i tych gupich, niedokształconych nieczytających.
W efekcie wyszła dziwaczna przemielona papka, której na razie nikt nie wykorzystuje. 
A szkoda. 





  PS.: Nie wiem, jak Wy, ale ja uważam, że TVP powinno się uczyć od Pulsu, jak się robi szum wokół serialu, do którego się właśnie kupiło prawa. To tak apropo "Hannibala" dzisiaj.

sobota, 19 lipca 2014

Nie chcę dziś słońca

Gorąco. 
Jedzenie psuje się, zanim zdążę się okręcić wokół siebie, wodę na herbatę przygotowuję, wystawiając po prostu garnek na dwór, buty wtapiają mi się w asfalt. 
Duszno.
Wczoraj spadł deszcz. Piękny, cudowny, krople w porcjach wielkości łyżek przy akompaniamencie huków i grzmotów przeprowadzają inwazję, zmasowany atak, ściana wody. Całość trwa niepełne pół godziny. 
I znowu słońce. 
Przestawiamy się z kundlem na system poranno-wieczorny, z naciskiem na to drugie. Idziemy po ciemku przez park, słychać żaby, biegniemy kawałek, tylko teraz trawa jest wilgotna. 
Nie mogę dziś iść na plażę. Zamiast tego zasuwam zasłony, wsadzam stopy do zimnej wody z miętą (po chwili już nie jest zimna), puszczam film, ale nie oglądam zbyt uważnie - moje myśli krążą wokół ciasta z jagodami, które decyduję się upiec wieczorem. 

Nie wiem, co robicie, kiedy jest gorąco - może dla Was to optymalna temperatura do codziennej aktywności? Ja pływam, i to tak często, jak to możliwe. I gdybym miała robić ranking piosenek, od których chce mi się pływać jeszcze bardziej, na jedno z pierwszych miejsc wrzuciłabym o tą:
 Inna sprawa, że nie byłby to ranking bardzo rozbudowany...

To tyle na dziś. 

piątek, 13 czerwca 2014

Spis drobnych radości w okolicach kultury

Na początek może powinniśmy ustalić, dlaczego korzystamy z dobrodziejstw kultury wszelakiej - po co kupujemy książki, oglądamy filmy i seriale, przeglądamy komiksy czy gramy w gry. Dla refleksji nad społeczeństwem? No może. Dla morałów i prawd życiowych? Pewnie czasami tak. Z głębszej potrzeby rozwijania i ćwiczenia swojego mózgu? Też się zdarza. I mogłabym ten wstęp rozciągnąć na całą notę (zresztą kto wie, może kiedyś to zrobię), ale na razie utnę go stwierdzeniem, że w moim odczuciu robimy to wszystko głównie dla zabawy i przyjemności. 
Jest coś takiego w ludzkim gatunku, że lubimy sobie snuć opowieści. Przedziwna ta potrzeba znajduje odzwierciedlenie w ilości produkowanych i sprzedawanych historii, bo niby dlaczego mieliśmy sobie tego odmawiać, skoro to fajne, ale oprócz tej oczywistej radości z przeżywania emocji na podstawie cudzego zmyślonego życiorysu istnieje cały szereg drobnych elementów, które sprawiają, że bajdurzenie jest jeszcze fajniejsze. Tych, od których uśmiechasz się do monitora, mimo że w sumie nie było żadnego żartu ani niczego takiego, albo tych, od których robi się ciepło w okolicach żołądka albo serca, a nasze własne poczucie estetyki (czy czegośtam) mruczy ukontentowane.
A oto spis tych elementów, wybranych na podstawie doświadczeń własnych i ułożonych w zgrabną ścianę literek. Bez żadnej sensownej kolejności.

Dobra książka jest jeszcze do tego ładnie wydana. Był już post o brzydkich okładkach (o tu), prawdopodobnie kiedyś będzie też taki o wybitnie ładnych okładkach. No bo niby "Diuna" jest tak samo dobrą książką niezależnie od tego, w co ją zapakujemy, a jednak miło jest móc postawić sobie na półce sporych rozmiarów tomiszcze w twardej, złotej oprawie, w środku znaleźć kremowy, lekko szorstki papier, a na nim ilustracje Siudmaka, jak ta poniżej.
Raz na jakiś czas muszę powstrzymywać się siłą woli, żeby nie kupić książki, którą już mam, tylko dlatego, że wypuścili ją w ładniejszym wydaniu. Nie wiem, czy fakt posiadania wszystkich opowiadań o Sherlocku Holmesie cieszyłby mnie równie mocno, gdyby ktoś nie postanowił ich zebrać w bardzo widowiskową Księgę Wszystkich Dokonań Sherlocka Holmesa. I czy "Pierwsze Prawo Magii" byłoby gorszą lekturą, gdyby nie było napisane ciasno zaplecionym gąszczem czarnych szlaczków. 

Twórca chce Cię zaskoczyć, i mu się udaje. Szybki i niespodziewany zwrot akcji w książce, że aż musisz krzyknąć na głos "Co?!", zasugerowanie jakiegoś rozwiązania w filmie czy serialu, a potem nagłe wycofanie się z niego z domniemanym okrzykiem "mamy was!" (słyszanym co prawda tylko we własnej wyobraźni, cóż), jak chociażby ostatnio w "Hannibalu", żeby za daleko nie szukać, czy w pierwszym odcinku trzeciego sezonu "Sherlocka". No ja uwielbiam dawać się wpuszczać w maliny i za każdym razem jestem tak samo ucieszona faktem, że komuś udało się mnie nabrać, a potem długo nie umiem przestać się śmiać (albo zamknąć ust ze zdziwienia, zależnie od sytuacji).

Zupełnym przypadkiem trafiasz na coś naprawdę dobrego. Albo coś okazuje się lepsze, niż się spodziewasz. Idziesz na film, bo ktoś Cię namówił, choć w sumie nie masz ochoty; kupujesz książkę za pięć złotych na dworcu, żeby się czymś zająć w pociągu; oglądasz jakiś wybrany na chybił-trafił serial, bo akurat zepsuła się pogoda. Po czym kończysz z poczuciem, że jesteś największym farciarzem świata i gdyby nie przypadek, Twój świat byłby uboższy o jeden świetny twór.

Wpadasz na aktora, którego znasz i lubisz z innych ról, w miejscu, w którym się go zupełnie nie spodziewasz. Oglądasz "Szklaną pułapkę", a tam profesor Snape, oglądasz po latach Harry'ego Pottera, a tam Doktor, oglądasz Doktora, a tam Jonathan Herbatka z Jęczącą Martą udają, że tacy normalni i Herbatka nawet nikogo nie zabija. O takie zaskoczenie. 

Udaje się znaleźć ciekawą opinię o filmie/książce bez streszczenia i spoilerów. Serio, chyba rzadkość. W ogóle recenzji czytam niewiele, bo w sumie nie wiem, jak mam się do nich odnieść, za to bardzo lubię sobie podyskutować o różnych ogólnych motywach. Niestety udaje się nie za często. Za to jak już się uda znaleźć pole do wymiany poglądów, radocha tym większa. 

Twórca świetnie się bawi, tworząc. Nie ma nic fajniejszego niż pisarz, który pisze, bo uwielbia opowiadać historie albo reżyser, który potrafi na chwilę zapomnieć, jak poważna jest jego robota. Nie zakładam, żeby ktoś zabierał się za pracę twórczą tylko dla zarobku, ale fakt jest taki, że dużo milej jest podziwiać efekt końcowy czegoś, co sprawiło frajdę także twórcy. 

Aktor, pisarz, reżyser (ktokolwiek), którego lubisz, okazuje się miłym człowiekiem. Nie za często czytam czy oglądy wywiady z ludźmi, o których nie wiem nic ponad to, co napisali/zagrali - zawsze boję się, że okażą się bucami i będę wewnętrznie rozdarta między "lubię efekty jego pracy" a "nie lubię go lubić, bo jest bucem". Dlatego zawsze oddycham z ulgą na wieść, że jednak mogą być przyjemnymi, prostymi, acz utalentowanymi ludźmi.  

Zauważasz w tle jakiś drobny szczegół świadczący o dokładności twórców. Obojętnie, czy film, czy serial, czy książka (choć tu najtrudniej). To zawsze jest fajne.

Prawdę mówiąc, siadając do tego postu, byłam przekonana, że mam dużo, dużo więcej przykładów, ale teraz nie umiem sobie ich jakoś przypomnieć. Zresztą nie ma to aż takiego znaczenia, w końcu jeśli najdzie mnie ochota na dzielenie się ze światem tym, co sprawia mi przyjemność, mogę napisać jeszcze jeden taki post (albo dwa, albo też i siedem). Ten dzisiejszy powstał z oczywistej chęci skonfrontowania własnych poglądów ze światem, ale też dlatego, że pewna fabuła, którą śledzę od dłuższego czasu, zbliża się do punktu kulminacyjnego i trochę się martwię, że jeśli zostanie poprowadzona tak, jak myślę, że zostanie, to w przeciągu paru dni zamienię się w kupkę smutku i nieszczęścia. W obliczu tej tragedii postanowiłam wywołać po imieniu pozytywne aspekty korzystania z dóbr kultury, żeby mieć czym ratować swą nadwątloną psychikę po traumatycznych przeżyciach.
Być może kiedyś powinnam tez napisać post o tych wielkich i podniosłych radościach. Cośtam o odczuwaniu irracjonalnej dumy z postaci, która się tak pięknie rozwinęła na naszych oczach albo o nie przesypianiu nocy tylko dlatego, że jeszcze przeżywa się to, co się przeczytało wieczorem. No, może innym razem. 
Na dzisiaj to tyle.


poniedziałek, 2 czerwca 2014

Batman w truskawkach

 Czerwiec jest z truskawek. 
Jest też trochę z akacji, jezior i komarów, ale głównie z truskawek. 
Przyniosłam ich do domu ponad dwa kilo, a teraz chodzę i przetwarzam - miksuję, przecieram, zapiekam, mieszam ze śmietaną, maślanką, cukrem, kroję i układam na kanapkach z kremem czekoladowym, wyjadam z sitka, zostawiając szypułkę na krawędzi talerza.


Kiedyśtam, w dzieciństwie, na pewno piłam kompot z truskawek, no bo kto z nas nie pił? Lubię myśleć, że bardzo mi smakował. To miła myśl. Choć gdybym miała być zupełnie szczera, pamiętam głównie kompoty z innych owoców. 
Mam w głowie kilka tematów, o których chciałabym napisać, ale dzisiaj nie chcę. Dzisiaj chcę się tylko podzielić z Wami ciasteczkiem w kształcie Batmana upapranego w truskawkowym sosie:
 
Foremka do batmanowych ciastek została wyprodukowana ręcznie i okupiona krwią (zabawy z metalem tak się lubią kończyć) i chciałam się z Wami już dzielić w okresie Wielkanocy, ale co się odwlecze...
Schowałam specjalnie dla Was, co nie było takie łatwe, bo tej Wielkanocy Batman był na straconej pozycji - sam jeden przeciwko stadu wygłodniałych biesiadników. A w tle przejaw Sherlockowego szaleństwa :).  
 I z tym bezcelowym postem Was zostawiam. Trzymajcie się ciepło i jedzcie dużo truskawek, póki są. 



PS.: Jeśli czujecie taką potrzebę, to przygarniam pod pomarańczowy kocyk. 

czwartek, 22 maja 2014

Oceń książkę po okładce. Wirtualny spacer po księgarni.

Jak kupujecie książki? Czytacie recenzje, przeglądacie opinie, czekacie, aż ktoś inny przeczyta i sprawdzi, czy dobra? Chcecie wiedzieć, co w niej jest, zanim po nią sięgnięcie? Czy może wchodzicie do księgarni i bierzecie na chybił-trafił? Albo nie możecie się powstrzymać przy stoiskach z książkami za jakieś śmieszne grosze? Ja preferuję długie podróże między regałami celem pomacania wszystkiego, co mi się rzuci w oczy. Czasem przejadę palcem po stronach, przekartkuję, podniosę, zważę w ręce, przeczytam parę wersów z początku, parę ze środka, po czym zwykle odkładam, czasem zapamiętując tytuł, czasem nie.
Nie mam nic do powiedzenia. Serio, nic, co chciałabym zobaczyć na moim blogu. Dlatego postanowiłam się zabawić - zamierzam przejrzeć tak na szybko, co tam księgarnie internetowe ciekawego mają, i napisać, dlaczego żadnej z tych książek bym nie kupiła, ani nawet nie sięgnęłabym po nie, żeby przeczytać opis z tyłu.
Wiecie, jak to jest - można opowiadać, że nie ocenia się książki po okładce, ale to bzdury kompletne. Ocenia się. Wszyscy oceniamy (jak ktoś nie ocenia, ręka w górę; można też rzucać wyimaginowanymi pomidorami). Bo mniej-więcej po to są, no nie? Żeby zaprezentować, sprzedać nam produkt, przemówić do nas - niestety gdy tak się przechadzam po tym Empiku czy innym Matrasie, to mam wrażenie, że spora część z nich mówi "Hej, cześć, pod tą okładką jest kolejna zarąbiście nieciekawa historia, ale mamy też wampiry". Nie, żebym miała coś do wampirów, bo to zupełnie nie o to chodzi, po prostu od jakiegoś czasu mam niejasne odczucie, że dział fantastyki (na którym zwykle ląduję) zdominowały okładki książek wtórnych, próbujących odbijać się jedna od drugiej na zasadzie "o, ta się sprzedała, to następna będzie tak zrobiona, żeby przypominała tą poprzednią". Nie wiem, może ma to jakiś związek z tym, że chętniej sięgamy po znane? Zwykle daję się złapać na schemat "weź przeciętnego bohatera o przeciętnym życiu i wyślij go w jakąś podróż na kilkaset stron", mimo że mogłabym wybrać coś zupełnie innego, ale no co ja poradzę, że lubię akurat ten konkretny rodzaj opowieści?
Przechodząc jednak do meritum sprawy. W tym oto momencie otwieram drugą kartę i teleportuję się do księgarni, skąd nadaję. Kieruję się od razu na fantastykę, tylko tam czuję się wystarczająco pewnie na taką zabawę. Oczywiście wszelkie komentarze są całkiem subiektywne, tak jak wybór okładek (wezmę te najgorsze, a co!), będę tez wymyślać fabułę na poczekaniu i bawić się w interpretatora sztuk wszelakich.


Kłamałam. Ładne okładki też się pojawią, jak ta:
Nie mam zielonego pojęcia, o czym jest, ale wzięłabym, żeby pomacać. Dwa typki stojące na jakichś budynkach, zapis przygód ludzi z klasy robotniczej? A nie, jeden ma melonik. W tle metropolia, spodziewam się tłumów, wizyt w bankach i w dzielnicach o wątpliwej sławie. Czcionka nazwiska autorki wywołuje dezorientację, kojarzy mi się z okolicami Indii, nie wiem, na ile słusznie. Tym niemniej okładka mówi na tyle dużo i na tyle niewiele jednocześnie, że dodaję ją do szuflady "sprawdzić później", co jest dobrym wyrokiem. Na dodatek odpowiada mi kolorystyka - jak miejski smog, brud, kurz, szarość dnia codziennego w spalinach i dymie. Biorąc pod uwagę, na jakim jestem dziale, zupełnie nie mam koncepcji na to, jak został wpleciony motyw fantastyczny, dlatego tym bardziej czuję się zaintrygowana.
(Edit: doczytałam opis. No trafiłam nieszczególnie, ale czy to, że doczytałam, nie oznacza, że okładka spełniła swoje zadanie?)

Na tej samej stronie trafiam na taką książkę. Krwista czerwień tła i sylwetka kobiety z przodu. Dużo krwi albo dużo czerwonego nieba, najpewniej i jedno, i drugie. Tekst o uciekaniu i przeżywaniu. Nie przyciąga uwagi, choć kiedy leży pojedynczo, wydaje się dość krzykliwa (czerrrrwono), ale w tłumie się straci. Jest to bardzo przeciętna okładka. Kobieta walcząca, co? Nie skupiamy się przesadnie na jej wyglądzie, więc może nawet nie będzie to najważniejszy punkt jej opisu - może nawet nie będzie ciapą. Gdyby ktoś chciał mi dać taką książkę w prezencie, przypuszczam, że bym przeczytała, ale sama raczej bym nie kupiła. Pewnie jest tam gorąco i nie ma za dużo wody. I rany. Sporo opisów ran i przeżyć z nimi związanych.


Taka mroczna książka, taka zła bohaterka. Białe skrzydła i zaznaczona czerń na postaci. Czarne włosy, mimo że blond, czarne oczy, czarny dół białej sukienki. Ktoś, kto jest przeznaczony do dobra, staje się tym złym. Nie wiem, jak Wy, ale ja już to gdzieś słyszałam. Powiem tak - zalatuje trochę sztampą, pewnie, ale nie wygląda to na jakąś przesadnie złą książkę. Po prostu bym wzięła i przeniosła na dział "młodzieżowe". "Miłość, która jest przekleństwem"? Okej. Nie ma co się czarować. To książka tylko o miłości. Można trochę poudawać, że coś tam się dzieje, ale miłość będzie wypływać na wierzch jak piłeczka ping-pongowa. No bo co innego myśleć, jeśli ktoś na okładce zaznacza właśnie ten fakt? Dla mnie wygląda to tak - targetem są nastolatki, głównie dziewczyny, które lubią historie miłosne, ale że "romansidło" brzmi jak jakiś taki "podgatunek" (co jest w sumie ciekawą obserwacją), a mrok jest od paru ładnych lat w modzie, to zakamuflujemy to obecnością jakichś istot pozaziemskich. Dobre bedzie. Sprzeda się.



Dla następnego przypadku będziemy potrzebowali obszerniejszej galerii...

Kobiece twarze. Jedna? Dwie? No błagam - pół księgarni w kobiecych twarzach. Po lewej na przykład standardowa zakazana miłość, pewnie historia o biednej niedocenianej dziewczynie, która sprawia pozory kruchej i delikatnej, ale w końcu wznieci bunt (ogień na okładce), choć trudno powiedzieć, czy będzie to bunt na większą skalę, czy tylko przeciwstawi się rodzicom i zwieje z dopiero co poznanym chłopakiem (ogień zawsze dodaje dramatyzmu, no nie?). W każdym razie będzie chodziło o dziewczynę i jej nieszczęście. Fantastyki raczej bym nie szukała, być może ktoś wsadził tam jeden czy dwa wątki dla niepoznaki i dla zmylenia czytelnika.
Gdybym książkę po prawej stronie znalazła u siebie na przykład po remoncie, mogłabym ją nieopatrznie postawić obok Harlequinów. Czy to nie jest wystarczający komentarz? Czerwonka szminka. Dla mnie to jawny dowód na to, że ponadprzeciętna uroda bohaterki będzie głównym punktem zapalnym - wszak nikt nie kradnie brzydkich bohaterek i nikt nie ratuje brzydkich bohaterek. No, chyba że rzeczona bohaterka ma jakiejś głębsze znaczenie dla fabuły poza byciem ładną główną bohaterką, ale wtedy trzeba mieć jakiś bardziej złożony pomysł na fabułę, a jak się ma jakiś bardziej złożony pomysł na fabułę, to chyba nikt z kolei nie wpada na pomysł opatrzenia tej fabuły taką mało pomysłową okładką. Czy może jednak wpada?
Dziewczyna w tipsach i w pełnym makijażu. W fantastyce. Czujecie to? No więc obawiam się, że machania bronią nie będzie. Seria nazywa się "Akademia mitu", tak? Myślę, że będą wahadełka, papierkowa robota, malowanie kredą po podłodze i dziwne słowa w martwych językach. Jak o tym myślę, to brzmi to jak całkiem zabawny pomysł na fabułę, no wiecie, jakaś humoreska czy coś, ale szczerze wątpię, żeby o to chodziło. Chyba mam to potraktować całkiem poważnie, tę kobietę w tipsach, i oczywiście nikogo nie dziwi, że głównie będzie o miłości i całowaniu?



Opuszczamy twarze, poszukajmy czegoś ciekawego...
Zobaczcie tą:
Facet :). Jeszcze dzisiaj takiego nie było. Zobaczcie, jaką ktoś mu kazał zrobić minę (albo mu domalowali) - że niby mroczny, trochę groźny, ma tajemnice i mokre włosy, pewnie padało. Zupełnie nie mam pojęcia, czemu miałabym zwrócić na niego uwagę, stojąc przed księgarnianą półką - choć pewnie gdybym szukała, ja wiem?, wilkołaków?, to bym zwróciła. W ogóle mam wrażenie, że wkładanie w okładkę poprawionych zdjęć ludzi to kiepski pomysł, świadczy tylko albo o braku pomysłu twórcy, albo o kompletnej jałowości wnętrza książki, że już nic lepszego nie dało się wymyślić. Sama nie wiem, co gorsze.
 No i nienawidzę, jak mi się tak chamsko sugeruje wygląd głównego bohatera.


I jeszcze jeden. I wampiry! :) Szczerze, nie jestem pewna, czy to zła, czy dobra okładka. No bo z jednej strony - kto, u licha, wsadził na pierwszy plan tego zawijasa na trzy czwarte strony? I dlaczego ktoś myśli, że rozpięta koszula jakiegoś faceta przyciągnie czytelników (znowu - jeśli już, to damską część, i będzie o miłości, bo tytuł, do tego wielce tajemniczy pan-wampir, bo ma spuszczone w dół spojrzenie)?
A z drugiej - ktoś miał jakiś zalążek pomysłu. Mówię o tym byku w tle, może gra jakąś ważną rolę w powieści i może należało z niego zrobić główny punkt okładki? Albo jakoś nim chociaż zagrać, bo to na pewno ciekawsze niż anonimowy mężczyzna pod zawijasem. Tak czy siak, akurat tym razem wyczuwam ideę w tekście, choć opakowaną nieszczególnie estetycznie.


Mój problem z tą okładką jest taki, że jak na nią patrzę, to mam wrażenie, że widziałam takich już setki (choć nie przypominam sobie ani jednego tytułu). Nie jest brzydka, jest po prostu... wtórna? Choć widzę, że wpisuje się w aktualną "modę". Spora część książek na półkach jest opatrzona okładkami w tym właśnie stylu i kolorystyce, przynajmniej jeśli chodzi o nowości - i zwykle są do nowości dla trochę młodszego czytelnika, z tego co zauważyłam.


To nie są najbrzydsze okładki, jakie widziałam - są jedynie odstręczające, bo sugerują, że w środku nie ma niczego ciekawego, skoro postanawiamy zareklamować produkt czyjąś nieciekawą twarzą albo pojedynczym okiem. Niby wiem, że autor powieści i twórca okładki to dwie różne osoby, ale jeśli powieść jest ciekawa, to chyba robi się wszystko, żeby była zauważalna w tłumie, żeby się rzucała w oczy, ale żeby przy okazji nie powodowała drgawek odrazy u potencjalnego przyszłego czytelnika (bo faktycznie twarz dziewczyny z tipsami rzuca się w oczy, ale szczerze wątpię, żeby ktokolwiek chciał się pokazać publicznie z taką okładką). Choć muszę przyznać, że jeśli chodzi o kicz i nadmiar wszystkiego, to jednak niektóre powieści science fiction przodują - ciągle wyglądają, jakby były wydawane w takiej formie od kilkudziesięciu lat, nawet jeśli rok wydania przypada na 2000 i później - choć łatwiej mi uwierzyć, że taka okładka składająca się z kilkudziesięciu statków kosmicznych, kilkunastu ludzi, kilku planet i paru elementów dodatkowych ma w sobie kawał porządnej treści, niż w przypadku tych powieści powyżej.
Ten post może sprawiać wrażenie, jakby powstał tylko jako pretekst do rzucenia kilku złośliwych komentarzy w stronę drogi, na którą wkracza współczesna literatura. Wcale nieprawda! 
Ale jeśli czyta to przypadkiem jakiś spec od okładek, to mam apel:

Nie róbcie nam tego. Nie pozbawiajcie nas możliwości ocenienia książki po treści, pakując ją w tandetną okładkę.

Okładkę, która zniechęca na pierwszy rzut oka, a to naprawdę smutne, jeśli pomyśleć, ile dobrych (nawet nie wybitnych, ale dobrych chociażby jako prosta rozrywka) książek mnie ominęło tylko dlatego, że były wizualnie paskudne. I nie wiem, jak Wy, ale jak ja widzę, że ktoś próbuje mi coś szybko-natychmiast-póki-moda-trwa sprzedać, to we mnie się włącza bunt i nie kupię nawet za nie wiadomo jak niską cenę.
Tak mam.


PS.: Chciałam Wam zaproponować zabawę w Sherlocka Holmesa i wydedukowanie, z której księgarni korzystałam, niestety pisanie postu rozłożyło mi się w czasie i okazało się, że zły system pododawał nowe tytuły do bazy, więc książki są zupełnie nie chronologicznie... ;) Taki pech. 

PS2.: No wiem, wiem, że znowu wyszła epopeja...! Ale taka długość wychodzi mi od pisania raz na miesiąc, co poradzić. Następnym razem może uda się krócej.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Gala Psychopatów

Dobry, klasyczny wróg to coś, co "zrobi ci historię".
Schemat "masz wroga - masz odbiorcę" sprawdza się zaskakująco często (okej, nie ma w tym nic aż tak zaskakującego), problem jest tylko jeden - trzeba go pokochać (wroga, nie schemat).
Trzeba go pokochać tak bardzo, jak kocha się głównego bohatera, a może nawet jeszcze bardziej. Jednocześnie, w dokładnie tym samym miejscu i czasie, trzeba go nienawidzić - do tego stopnia, by być przerażonym na samą myśl o tym, że ktoś taki mógłby kiedykolwiek naprawdę istnieć.
Mój nieprofesjonalny czuj twierdzi, że o ile głównego bohatera, którego polubię, wykreować dość łatwo (wszak czasem wystarczy, by po prostu nie przeszkadzał mi cieszyć się historią), o tyle przykuwający uwagę czarny charakter jest sprawą trudniejszą. Ja wiem, no wiem, że wrogiem w filmie czy w książce (czy właściwie w czymkolwiek) bywa powiedzmy żywioł, zjawisko społeczne, choroba (albo i epidemia), czy inne złe rzeczy, które się przytrafiają ludziom, ale - nie oszukujmy się - dla mnie obecność kogoś, kogo możemy personalnie nienawidzić, sprawia, że zabawa jest jakby lepsza.
I wygląda na to, że nie tylko dla mnie, skoro powstało ich tak wielu w czyichś głowach.
Osobiście preferuję tych psychopatycznych.
Wiecie, jak to jest - każdemu złemu o coś chodzi. Każdy król-tyran ma jakieś dążenie, podszyte obezwładniającym lękiem, obsesją, oczywiście, ale konkretne, określone. Niepodzielna władza, bogactwo i takie tam. Niektórzy chcą nieśmiertelności i potęgi (najlepiej w pakiecie z wyznawcami), jak Voldemort, inni się mszczą za dawne urazy (czasem urojone i czasem na niewłaściwej osobie), działają dla jakiejś głębszej ideologii, bywają świetnymi płatnymi zabójcami (taki fach), "tylko wykonują rozkazy". Ale nie psychopaci.
Psychopaci po prostu dobrze się bawią.


Ale nie, poważnie mówię. Tam, gdzie historia mogłaby stać się przewidywalna, gdzie główny bohater jest po prostu superbohaterem zwalczającym kolejne przebłyski zła, tam pojawia się ten typ – dziwny, niepokojący, nieprzewidywalny, nielogiczny. Szalony, do granic obłędu.
I, hm, wygląda na to, że dzisiejszy post jest postem pochwalnym, więc... Tak.Wiadro fanowskich uczuć na Wasze głowy.

(Od tego momentu pojawią się spoilery, aczkolwiek trudno przewidzieć, z czego konkretnie).


Let's put a smile on that face!

 Mam wrażenie - choć niepoparte racjonalnymi argumentami - że w "Mrocznym Rycerzu" coś nie pykło. Podobał mi się dużo mniej, niż - logicznie rzecz biorąc - powinien, biorąc pod uwagę wszystkie czynniki (aż sama byłam zaskoczona), ale fakty są takie, że Joker kradnie cały film od pierwszej minuty. Nie ma cienia wątpliwości, wokół kogo skupia się akcja i kto ją generuje. Batman może się uganiać za mafią, ile mu się tylko podoba, z tymi wszystkimi batmobilami, batarangami i całą stertą innych gadżetów, ale gdy jego arcy-wróg pojawia się na scenie, przyciąga całą dostępną uwagę widza (czyli mnie), nawet jeśli (a może właśnie dlatego że) wszystkie jego działania są tylko dla sportu. Tak, tego zabiję. Myślę, że zabicie tego będzie wystarczająco zabawne. O, i spalę tę górę pieniędzy. Batmana zabić nie może - albo nie chce (oczywiście, że nie chce), bo tylko człowiek w pelerynie jest w stanie za nim nadążyć, a co to za zabawa, gdy nie masz godnego przeciwnika. Tak sądzę, bo gdyby chciał, czy już dawno by tego nie zrobił?
W berku przecież nigdy nie chodzi o łapanie czy bycie łapanym.

(źródło tu)
Zresztą najlepsze jest to, że nie wiemy i nie dowiemy się, nie wywnioskujemy nic z nielogicznego mózgu psychopatycznego klauna. Albo inaczej - roboczo można spróbować założyć, że odpowiedź na pytanie "co zrobi Joker?" brzmi "coś dokładnie odwrotnego do tego, co my byśmy zrobili" - pytanie, czy to z potrzeby tworzenia chaosu wszędzie wokół i udowadniania ludziom, że są tak samo źli, jak on, wystarczy tylko odpowiedni bodziec, żeby i w nich włączyć psychopatę, czy to tylko autentycznie osobista rozgrywka z Batmanem, dla żartu, dla zabicia nudy, bez głębszych pobudek, na zasadzie "jeśli nie wolno dotknąć ognia, to ja go dotknę, wtedy zwrócą na mnie uwagę i będzie fajnie".
Zdaje się, że ta ich gonitwa ma w sobie trochę tragizmu, no i oczywiście, że będzie trwać zawsze, ale czy tylko mi się zdawało, że w tym całym tworzeniu chaosu i patrzeniu, jak świat płonie, jest jakaś ukryta potrzeba usprawiedliwiania się, może przed samym sobą, że jego reakcje (wymordowanie dla zabawy pół Gotham) są zupełnie normalne i każdy normalny człowiek w obliczu zagrożenia albo po traumatycznych przejściach staje się podobny do psychopatycznego klauna?
Tak czy siak, niezależnie od interpretacji i genezy, postać zabójczo (taki żarcik tematyczny) inteligentnego, sprytnego i zdeterminowanego seryjnego mordercy z pomalowaną (względnie trwale wybieloną) twarzą i specyficznym poczuciem humoru mi odpowiada na tyle, że do filmu z nim wrócę pewnie jeszcze nieraz.



Aren't ordinary people adorable?

(spoilery tak chamskie, że jeśli nie obejrzeliście jeszcze wszystkich dostępnych odcinków "Sherlocka" w zawrotniej liczbie dziewięciu, to idźcie i nie wracajcie, dopóki nie nadrobicie)
Okej, pora na wyznanie. Mam problem z produkcjami bazującymi na historiach o Sherlocku Holmesie. Straszny problem. To dlatego, że mój stosunek do tego bohatera jest dość, uhm, emocjonalny, powiedziałabym. Wiecie, ten rodzaj uczucia, gdy poznajecie coś tak dobrego, że nie chcecie się tym dzielić (to są moi wyimaginowani przyjaciele, nie twoi, idź sobie, przeszkadzasz), a jednocześnie chcecie, żeby wszyscy wiedzieli i znali i jarali się tak samo mocno. A wtedy przychodzi jakaś kiepska niby-ekranizacja, która nijak nie oddaje klimatu oryginału i... No właśnie. Zwykle nie chodzi nawet o to, że film jest obiektywnie zły. Nie, to może być bardzo fajny film, serio, ładnie zrobiony, z ładną muzyką i w ogóle. Zwykle chodzi o to, że to nie jest film o Sherlocku Holmesie. Znaczy, tfu, bredzę, jak najbardziej jest detektyw - czasem inteligentny, czasem trochę mniej - nazywający się Sherlock Holmes, można się też spodziewać kręcącego się w pobliżu typka o nazwisku Watson - ale cóż, przypadkowa zbieżność nazwisk, obawiam się. Zazwyczaj po prostu sobie siedzę, oglądam i jednocześnie bluzgam, krzyczę i tłumaczę twórcom filmu (wiecie, pokonując barierę czasu i przestrzeni), dlaczego Sherlock Holmes nie powinien się tak zachowywać, a po mniej więcej dwóch godzinach wstaję i jestem tak trochę, minimalnie zirytowana, że jeśli akurat nie ma się ochoty na długi wywód o wszystkich błędach i lukach, to lepiej się do mnie nie zbliżać. Dlatego po kilku takich seansach postanowiłam traktować z należytą ostrożnością każdego Sherlocka Holmesa, który nie wyszedł z pod pióra sir Arthura Conan-Doyle'a lub nie jest zakamuflowaną wersją Jeremy'ego Bretta.
Nie jest więc chyba szczególnie szokujące, jak bardzo byłam pełna zwątpienia dla ludzi, którzy wpadli na szatański pomysł wrzucenia tego konkretnego detektywa (tego, z fajką, lupą, dziwną czapką i równie dziwnym płaszczem) w dwudziesty pierwszy wiek. Kręciłam się wokół serialu BBC długo i gdyby nie to, że akurat w tamtym czasie (jakoś parę miesięcy temu) weszłam w rutynę oglądania czegoś wieczorem, a akurat poprzedni serial mi wyszedł, prawdopodobnie nadal byłabym zbyt przestraszona, żeby go obejrzeć. No, ale zmierzając do meritum - gdyby pierwsze dwa odcinki mnie nie przekonały (co z perspektywy czasu brzmi absurdalnie; byłam kupiona po jakichś piętnastu minutach), trzeci byłby dokładnie tym, po którym nie miałabym już najmniejszych wątpliwości.
(Nie powstrzymałam się. źródło)
Moriarty pojawiał się już na ekranie, faktycznie, ale zawsze było w nim coś mdłego i nijakiego, ot, ten zły, który chce pieniędzy i którego trzeba wykończyć w taki czy inny sposób, bo jakaś akcja musi być. Od tego jest czarny charakter, no nie? No, tylko że wiało nudą. I, o dziwo, do takiego wniosku doszłam dopiero po zobaczeniu tego Moriarty'ego. No bo ej. Serio. On jest po prostu obrzydliwie znudzony życiem w normalnym świecie - a ja osobiście nie mam najmniejszego problemu, żeby uwierzyć, że jest tak wściekle inteligentny, że nie ma w tym nic dziwnego, skoro nikt nie dorasta mu do pięt. (Trochę tak, jak rzucać sarkazmem w gronie osób, które go nie rozumieją; zero frajdy). I krok dalej - jeśli znalazł już sobie tego Sherlocka, który dzielnie depcze mu po piętach i się z nim bawi w jego grę, to jak specyficzna więź musiała się między nimi wytworzyć? W alternatywnej rzeczywistości, gdyby nie musieli ze sobą rywalizować (a mogli rywalizować na przykład z kimś innym), mogliby sobie przybić żółwika, i to jest fajne (fajnie zagrane, fajnie pomyślane i fajne tak ogólnie). Zresztą z czarnymi charakterami tak to już jest - muszą trochę być odbiciem naszego dzielnego protagonisty. 
Jedną z rzeczy, które mnie cieszą najbardziej, to to, jak Moriarty snuje opowieść o sobie. Ma plan, dokładny, skrupulatny, wyprzedzający wszystkich o parę kroków, i realizuje go z bezlitosną precyzją, świetnie się przy tym bawiąc. Wpada nawet do Sherlocka, żeby się zorientować, czy załapał żart, czy idzie tuż za nim, czy cały czas rozumie reguły gry i czy zagra tak, jak Moriarty to przewidział - i chyba też trochę popatrzeć na podziw (albo przynajmniej żywe zainteresowanie) w oczach jego jedynego realnego przeciwnika. (W końcu jak robi się spektakularne rzeczy, to oczekuje się widza, no nie?). Trochę kłamie, trochę korzysta ze zdolności aktorskich, plecie swoją sieć i dba o każdy szczegół, a ostatecznie, żeby dopełnić historię, musi Sherlocka zabić, ale robi to (no prawie ;) z takim wyczuciem i klasą, uderzając idealnie tam, gdzie trzeba, i nie wiem, jak Wy, ale ja sądzę, że to byłaby bardzo dobra historia - o czarnym charakterze, który wygrywa (gdyby oczywiście w całości powstała jeszcze gdzieś poza umysłem Moriarty'ego).
Najlepsze jest to, że Moriarty jest, nawet jeśli go nie ma. Przewija się przez wszystkie odcinki (poza drugim trzeciego sezonu, z wiadomych przyczyn), jako literka na wyświetlaczu komunikatora, ukryty po drugiej stronie łącza internetowego, albo jako wizja wywołana narkotykiem, albo jako autor kilku sprzedanych komuś zbrodni, a gdy pyta "Did you miss me?", najbardziej oczywistą reakcją wydaje się zaproszenie go na herbatkę. Zresztą wydaje mi się, biorąc pod uwagę ostatni odcinek, całkiem prawdopodobne i wręcz logiczne, że  miał jakiś swój udział nawet tam, gdzie go jeszcze nie zauważmy, o ile twórcy zamierzają zrobić to, co zasugerowali, że zrobią z tą postacią.
 A poza tym jestem pod wrażeniem, jak bardzo realne jest odczucie, że ten podły, przebiegły facet spaceruje na granicy obłędu - w jednej sekundzie kalkuluje, przewiduje, działa racjonalnie, a w drugiej osuwa się w przepaść szaleństwa, wystarczy tylko jeden krok minimalnie bardziej w lewo.


"To się wymawia Hérr-bat-ká"

(fragment pozbawiony spoilerów :)
W swojej miłości do Herbatki czuję się nieco osamotniona.
Gdyby ktoś spytał mnie o moją ulubioną postać ze Świata Dysku, prawdopodobnie w pierwszym odruchu rzuciłabym entuzjastyczne "Śmierć!", ale zaraz potem naszłaby mnie pogłębiona refleksja, że Śmierć nie dostarczył takich specyficznych odczuć w żadnej powieści jak Herbatka w tej jednej, w której się pojawił. 


"       - Psy chyba pana lubią - zauważył.
        - Dobrze się dogaduję ze zwierzętami.
        Twarz Herbatki była młoda, otwarta i przyjazna. A przynajmniej przez cały czas uśmiechnięta. Dla większości rozmówców efekt tego uśmiechu psuł fakt, że jego właściciel miał tylko jedno oko. Jakiś niewyjaśniony przypadek doprowadził do utraty drugiego, zastąpionego teraz szklaną kulką. Rezultat okazał się niepokojący. Jednak lorda Downeya bardziej niepokoiło to drugie oko - to, które można by w zasadzie nazwać normalnym. Nigdy jeszcze nie widział tak małej źrenicy. Herbatka spoglądał na świat przez otworek po szpilce.
         Downey zauważył, że wycofał się za biurko. Herbatka miał w sobie coś takiego, że człowiek czuł się pewniej, jeśli mógł się czymś od niego odgrodzić.
        - Lubi pan zwierzęta, tak? - zapytał. - Mam tu raport stwierdzający, że psa sir Georg'a przybił pan do sufitu.
        - Mógłby zacząć szczekać, kiedy pracowałem, sir.
        - Niektórzy podaliby mu jakiś środek nasenny.
        - Och... - Herbatka przez moment wydawał się przygnębiony, ale zaraz odzyskał humor. - Jednak stanowczo wypełniłem kontrakt, sir. Nie może być wątpliwości. Sprawdziłem oddech sir George'a lusterkiem, zgodnie z instrukcją. Napisałem o tym w raporcie.
        - Istotnie.
        Najwyraźniej głowa sir George'a znajdowała się w owej chwili o kilka stóp od ciała. Przerażająca była myśl, że Herbatka może nie dostrzegać w tym nic absurdalnego."
 ("Wiedźmikołaj", Terry Pratchett)

Herbatka jest skrytobójcą i jego działanie w książce ma zdecydowanie na celu po prostu przeszkodzenie protagonistom, żeby akcja się toczyła, choć sam Herbatka działa raczej z zamiłowania do, uhm, kombinowania, jak najgustowniej zabić innych. Sami rozumiecie, taki zawód. Niestety (choć dla czytelników to super) on nie tylko zarabia w ten sposób na życie. To jest jego pasja. Jest maniakiem zabijania.
I to chyba najlepsza definicja tego bohatera.
Nie chodzi o wybicie jak największej liczby osób, chodzi o technikę, o narzędzia, jakich można użyć i o sposób. Jeśli do tego dodać prostą, dziecięcą radość z odkrywania świata (a przynajmniej niektórych jego aspektów) i niewiedzę co do tego, co jest niemożliwe, to wychodzi postać niepokojąca, niebezpieczna, owszem, z potrzaskanym umysłem, ale jednocześnie urocza i budząca ogromne pokłady sympatii.

"Pan Herbatka posiadał rzeczywiście błyskotliwy umysł, lecz błyskotliwy niczym rozbite lustro - cudownie lśniące odłamki i tęcze, ale przecież coś, co jednak jest pęknięte."


Mam trochę obiekcji do jego wersji filmowej (tak, mogę mieć obiekcje, choć praktycznie nie udało mi się obejrzeć całej ekranizacji "Wiedźmikołaja" od początku do końca, mimo co najmniej kilku prób). Gdy go pierwszy raz zobaczyłam, pomyślałam coś w stylu "O, okej, wygląda z grubsza tak, jak powinien...", a potem się odezwał. Z jego głosem jest coś nie tak. Mam wrażenie, że jest... zbyt mało radosny i entuzjastyczny.
Prawdę mówiąc, wyszedł płasko, jakby miał jednoznacznie sugerować, że należy do socjopaty pozbawionego emocji. No dobra, należy, ale chodzi o oczywistą jednoznaczność, która mi nie odpowiada. 
I trochę za mało się uśmiecha. Ale biega po ekranie w długim płaszczu, który pasuje tak idealnie, że chyba to go częściowo usprawiedliwia.
Co do książki... Herbatka wpisuje się w absurdalność Świata Dysku, wyszedł przedziwny i intrygujący - to pewnie częściowo zasługa tego, że autor nieszczególnie dał nam poznać jego myśli (choć określenie ich jako pokazu fajerwerków mówi samo za siebie). Umie się zachować, ale raczej nie dlatego, że jest miłym, kulturalnym człowiekiem i chce być grzeczny wobec innych ludzi. Jest szalenie inteligentnym socjopatą i wygląda na to, że wszystkie jego reakcje są wyuczone - uśmiecha się wtedy, gdy wie, że ten uśmiech byłby oczekiwany, nawet jeśli zupełnie nie przystaje do sytuacji (Cześć, nazywam się Herbatka, a ty? Nie przejmuj się tym nożem pod żebrem, którym cię właśnie kłuję), mówi "dziękuję" w sposób przywodzący na myśl chłopca obserwowanego przez mamę gotową go upomnieć, gdyby tego nie zrobił. Jest w tym tak wiarygodny, że uwielbiam go jako bohatera literackiego, ale gdyby istniał naprawdę, przełączałabym program, na którym pojawia się jego twarz jako mordercy, na widok którego trzeba natychmiast dzwonić na policję.
A nie, błąd. Gdyby istniał naprawdę, najprawdopodobniej byśmy się o nim nie dowiedzieli (lub dowiedzielibyśmy się na krótko).
Dlatego gdy postanowiłam dać upust swoim odczuciom, jakoś tak zupełnie naturalnie uznałam, że Herbatka nie może być na takim samym kubku. Musi mieć inny. Inaczej nie pasuje. 






Istnieje pewna niepisana zasada mówiąca, że jeśli coś bardzo lubię, to w końcu znajduje to jakiejś ujście poza moją głowę - i tym razem nie jestem pewna, czy padło na malowanie kubków bardziej dlatego, że to obrzydliwie proste i tanie zajęcie, czy może po prostu strasznie chciałam mieć kubek z Moriarty'm o taki.
Tym niemniej posiadanie spersonalizowanych naczyń cieszy mnie wystarczająco, a i poranna herbata jakaś taka lepsza, gdy można sobie do niej pokrzyczeć albo spytać samego siebie, skąd tyle powagi. 

Okej. To tyle na dziś. Nawet nie wiecie, ile ten post gnieździł się w mojej głowie, zanim ujrzał światło dzienne ( do teraz nie jestem przekonana, czy powinien, ale ostatecznie - kto twórcy bloga zabroni? :). 
Trzymajcie się ciepło i wiosennie.
 


niedziela, 23 marca 2014

Bełkot bezładny, czyli dziewczę ze skrzypcami

Żyję i nawet miałabym o czym pisać, ale literki jakoś się nie sklejają w długie wywody, czytam spontanicznie kupione książki (książkę, jedną), oglądam niewyobrażalne ilości filmów (jak na mnie, w każdym razie), no a teraz wpadłam tylko podzielić się fajnym fragmentem internetu:
...po czym zabieram herbatkę i bułę z serem i dreptam pod kocyk. 
Trzymajcie się jakoś! 

wtorek, 4 lutego 2014

Światło

Robię sobie herbaty z mlekiem, po czym siadam w smudze znikającego światła i czytam o tym, jak Odd szukał w lodzie tęczy. 
Słońce świeciło dziś w sposób przygnębiający. Wiosenny. Zupełnie jak nie na luty. Cienie były zbyt długie i zbyt ciemne,  kontrasty zbyt wyraziste. I choć z każdym kolejnym krokiem po jasnej ulicy czułam, jak wnika we mnie ta jasność, było mi źle, bo za bardzo brakuje mi śniegu, takiego po kolana, lecącego z nieba wielkimi płatami, skrzypiącego pod butami.
Dlatego teraz siedzę i piję herbatę, i czekam, i czytam. 

sobota, 18 stycznia 2014

Obrazki

 Piję herbatę z podzwaniającej wesoło filiżanki w róże, ze złotą obwódką, na specjalne okazje.
Z okazji dzisiaj.
Rozglądam się po mieszkaniu za jakąś książką, w którą mogłabym wpaść jak Alicja w Krainę Czarów, ale bez szczególnego zaangażowania. Wiem, że gdzieś tu jest i za chwilę sama mnie znajdzie, musi tylko podjąć taką decyzję.
Zima nadal nie dotarła, nie jestem pewna, czy ktoś nie powinien jej wyjść na przeciw, a może to tylko Zimistrz gdzieś po drodze kogoś pokochał i wcale nie zamierza iść dalej? Za oknem nieprzyjazne mgły i rozmoczona trawa bez grama chęci do życia, dobrze było się przed tym schować na kilka dni i nie widzieć, jak świat próbuje sobie przypomnieć, jak właściwie należy się zachowywać w styczniu. Tylko jednym uchem, spod metrowej warstwy kołder i poduszek, słyszałam raz deszcz, raz grad, ale i jedno, i drugie jakoś tak bez przekonania (coś tam miało lecieć z nieba, ale co to właściwie było...? ...jakieś białe cośtam czy coś...???). 
Nocą napiekłam rogali z czekoladą i jadłam jeszcze gorące, odganiając się od wzroku psa, który też chce. Potem jeszcze długo nie spałam. Myślałam o mieczach w skale, o jogurtowej babce z jagodami i o wszystkich wypitych herbatach. 


wtorek, 14 stycznia 2014

Bardzo spóźniony post + Liebster Blog Award

Jakoś chyba w listopadzie marudziłam, że chciałabym umieć robić zdjęcia i podjęłam wyzwanie - zrobić 50 zdjęć dziennie. Robiłam. Byłam dość dzielna. Choć, oczywiście, zabierałam się za to na ostatnią chwilę i ostatni raz wciskałam przycisk w okolicach 23:59. Co z kolei doprowadziło do tego, że większość wyszła kiepsko. 
Dlatego bardzo długo wzbraniałam się przed wstawieniem ich gdziekolwiek, ładowarka do aparatu postanowiła pomóc i się zgubiła, zresztą oba aparaty też wylądowały jakimś cudem na dnie torby, wciśnięte w najdalszy kąt szafy, przysypane stertą ubrań, więc uznałam, że trudno, widocznie taki ich los. 
Ale dziś dopadła mnie jakaś bakteria, w związku z czym tkwię przyspawana do kaloryfera (czyli w okolicach komputera) i myślę - i wymyśliłam, że jednak pokażę. 
Wchodzę sobie na bloga, aż tu nagle patrzę, że ktoś mi chlasnął wyróżnieniem w twarz. 
No i spoko. 
Będzie więc kompletny, pełnowymiarowy post. 


Nominację do Liebster Blog Award dostałam od post meridiem - dzięki wielkie - a to jej pytania:


1. Skąd pomysł na zostanie bloggerem? 
Ha! Nie mam pojęcia. Pewnie ma to jakiś związek z tym, że generalnie lubię pisać. Ale pierwszego bloga założyłam tak dawno temu, że już nie pamiętam, jakie były moje pobudki. Swoją drogą, ten wytrzymuje ze mną najdłużej. 
2. Czego się boisz? 
Że jak wyjdę z psem na spacer, to spotkam pewną przemiłą panią z wyrośniętym, utuczonym dobermanem szarżującym na nas, która będzie mi na odległość wrzeszczeć "Pani się nie boi, on się tylko chce pobawić!". Pobawić. Tak. W berka gryzionego z moim kundlem. 
I jeszcze kilku innych rzeczy.
3. Co zawsze chciałeś zrobić, ale coś Cię powstrzymywało? 
Zawsze chciałam zbudować igloo. Nikt nie chciał się bawić ze mną :<. 
4. Jakim byłbyś zwierzęciem i dlaczego? 
Człowiekiem. Bo czasem wydaje mi się, że cokolwiek z tego świata rozumiem, że trochę wiem o cyferkach i kreskach na mapie, zdarza mi się filozofować zupełnie bez sensu, myśleć nad rzeczami zupełnie niepotrzebnymi, z których nic nie wynika, a wystarczy wrzucić mnie na miesiąc gdzieś, gdzie nie ma cywilizacji i nie wiedziałabym, jaka jutro będzie pogoda. Ot, człowiek pełną gębą. 
5. Historia z filmu lub książki, która najbardziej pobudza Twoją wyobraźnię to... 
Och, hm. O królu Arturze, za którego ludzie byli gotowi umierać, i Merlinie, który wiele znaczył. O Sherlocku, który swoje emocje trzymał schowane w określonym miejscu w mózgu i bawił się momentami odrobinę za dobrze, i o Johnie, który go codziennie znosił. O Leslie, z którą Jesse wymyślił Terabithię i uwolnił Więźniów Czarnego Pana. O tych wszystkich ludziach, którzy ni stąd, ni zowąd dowiadywali się, że to od nich zależy los całego świata (bądź co najmniej królestwa) i dorastali na moich oczach, z każdą przewróconą kartką, z każdym rozdziałem. 
6. Wieś czy miasto?
Do mieszkania? Wieś nie za daleko od miasta. Albo niewielkie miasteczko. No, w każdym razie na pewno nie centrum dużego, ruchliwego miasta. 
7. Czy jest coś, czego próbujesz się oduczyć, ale nie potrafisz? 
Myślę.... myślę... Nie ma. :) 
8. Pierwsza emocja, która przychodzi Ci to głowy to...? Dlaczego akurat ona? 
Przywiązanie. Bo to bardzo niedoceniane zjawisko, a wiele od niego zależy. 
9. Świat byłby odrobinę lepszy, gdyby... 
Gdyby ktoś nauczył ludzi szacunku dla innych gatunków. 
10. Za nic nie zjem...
Psa, kota, oczu, mózgu, takie standardowe rzeczy. 
11. Czy masz jakiś niezawodny sposób na naukę?
Tak - zainteresować się tym, o czym się uczę. Poszukać filmów na ten temat, przejrzeć internet pod kątem dziwnych faktów. Albo narysować kolorową mapę myśli na dużym arkuszu, z mnóstwem strzałek, obrazków, skojarzeń. Niestety i jedno, i drugie dość czasochłonne, ale można przypadkiem odkryć swoje nowe zainteresowanie ;).  

Moje pytania to: 
1. Człowiek, który Cię do czegoś zainspirował. 
2. Zapach kojarzący się z domem.
3. Czym się kierujesz, wybierając książkę w księgarni? 
4. Trzy książki, które polecasz całym sercem. 
5. Coś, co zrobiłeś\łaś w zeszłym tygodniu, żeby rozwijać swoją pasję. 
6. Jak celebrujesz wolny dzień?
7. Piosenka, którą ostatnio często słuchasz. 
8. Coś, czego chciałbyś\łabyś się nauczyć, gdyby nie ograniczał Cię ani czas, ani pieniądze. 
9. Jedno z marzeń, które udało Ci się spełnić.
10. Ulubiony cytat.
11. Twoje comford food - jedzenie, które smakuje Ci zawsze, o każdej porze dnia i nocy. 

A do odpowiedzi nie wywołuję konkretnych osób - nie wiem, może ktoś nie lubi, nie chce - więc jak tylko ktoś ma ochotę odpowiedzieć na moje pytania, to zachęcam, chętnie poznam Wasze odpowiedzi. 

Okej. Nastąpiła pora na bardzo spóźnione siedem zdjęć. 









niedziela, 5 stycznia 2014

Gupia grawitacjo!

Nie mogłam spać, słyszałam jak o piątej nad ranem wybija zegar u sąsiadki, a pięć minut później u drugiej, na dodatek mam wrażenie, że w moim żołądku wylądowały trzy tony ołowiu, a także - paradoksalnie - że ma w sobie czarną dziurę. Cały mój dzisiejszy świat ograniczył się do tego fotela przy biurku, bo gdy spróbowałam odsunąć się kawałek dalej i upiec podpłomyki, okazało się, że wyszły mi placki, owszem, jadalne, jeśli się je najpierw porąbie siekierą. Tak więc pokornie wróciłam przed komputer i raczej tu już dzisiaj zostanę. Posiedzę tak sobie.
Jest mi przyziemnie.